W ostatni weekend byliśmy na Najedzeni fest. Ponieważ znów przyszliśmy trochę za późno i z powodu tłoku szybko odechciało nam się jeść, głównie oglądaliśmy stoiska i zapamiętywaliśmy interesujące miejsca (uwaga do organizatorów: psy w takim tłumie to słaby pomysł). Tak trafiliśmy na stoisko restauracji Samarkand. Miejsce jest nowiutkie, otwarli się 2 kwietnia, na Dajworze, w lokalu położonym raczej z dala od głównych szlaków Kazimierza.
Samarkand Kraków (z funpage'a na portalu facebook) |
Wybraliśmy się tam w piątek wieczorem. Na sali było pusto, normalnie zniechęciłoby nas to, ale ponieważ restauracja istnieje ledwo półtora tygodnia i reprezentuje raczej mało popularną kuchnię, pustki są zrozumiałe.Wystrój nie różni się niestety od krakowskiego standardu - meble są idealnie nijakie, na ścianach są malowidła i kilimy, gdzieniegdzie rozrzucono ozdobne poduszki i tyle. Obsługiwał na bardzo miły młody człowiek, ale mamy wrażenie, że był dość mocno zdenerwowany. Na początek dostaliśmy herbatę, która w Samarkand jest gratis, do wyboru czarną albo zieloną. Podają ją w bardzo ładnych cieniutkich filiżankach. Samarkand to pierwsze miejsce, poza Czajownią, w którym dostałam zieloną herbatę nie potraktowaną wrzątkiem. To właśnie zalewanie zielonej herbaty wrzątkiem powoduje, że sporo osób jej nie lubi, bo wyzwala w niej specyficzną goryczkę.
Trzeba zaznaczyć, że karta w Samarkand jest krótka, nazwy są podane po uzbecku, a każda potrawę opatrzono opisem. Na początek skusiliśmy się na zupy. Ja zdecydowałam się na shurpo - uzbecki rosół. Dostałam pokaźną miskę wywaru, w który pływały kawałki mięsa, ziemniaki, marchewka i ciecierzyca, obficie posypanego koperkiem. Przypominało trochę nasz rosół, ale jednocześnie było inne. Mięso dosłownie rozpływało się w ustach, zastanawiam się jaki to był gatunek. Trochę wstyd, z zapomniałam zapytać. Alastor z kolei był odważniejszy, zdecydował się na moshxo'rda - zupę z fasoli mung. Nie z kiełków, tylko z ziaren fasoli, która wygląda trochę jak malusieńkie ziarenka bobu. Również dostał sporą miskę gęstej zupy. Była bardzo sycąca, mięsna, fajna rzecz na chłodny wieczór. Jako główne danie zamówiliśmy manty i pierożki samsa z baraniną. Manty to spore pierogi gotowane na parze, miały bardzo delikatne ciasto i zwarty mięsny farsz. Zostały podane z dzbanuszkiem kefiru. Z kolei samsa to pieczone pierogi z ciasta drożdżowego, posypane z wierzchu czarnuszką, w dwóch wersjach - wegetariańskiej lub z baraniną. Zdecydowałam się na dużą porcję, czyli 4 spore pierogi, również podane z kefirem. Wydaje i się, że moje były nieco za mocno przypieczone od spodu, bo trochę trudno było je przekroić, choć nie wpłynęło to na ich smak.
Ponieważ to sam początek, a jedzenie bardzo nam smakowało, nie będziemy narzekać na menu podane w formie papierowej kartki. Liczymy, że z czasem takie niedociągnięcia zostaną dopracowane. Ceny w Samarkand są dość niskie, główne dania kosztują od kilkunastu do 30 zł. 2 osoby za dwudaniowy obiad zapłaciły 52 zł. Nasza ocena to 4/5. Na pewno wrócimy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz